Odkąd pamiętam chciałem pozostać wiecznym chłopcem, tak samo jak Piotruś Pan. Marzyłem, żeby zanurzyć się w świecie wyobraźni, przygód, zabaw, i pozostać tam na zawsze. Może dlatego, gdy dorosłem tak bardzo zainteresowałem się pisarstwem. Możliwość przebywania w niezwykłym magicznym świecie, gdzie wszystko zależy od siły naszej fantazji jest uzależniająca. Władza, którą dostaje taka osoba nad postaciami z historii, nad przebiegiem wydarzeń, nad wyglądem każdej lokacji, nad charakterem protagonistów i antagonistów wyzwala najwspanialsze uczucia, które sprawiają, że można stać się uczestnikiem każdej przygody. Sen staje się rzeczywistością, gdy mocno w niego uwierzymy. Choć, dorastając, często słyszymy, że mamy być poważni, spokojni, trzeźwo patrzący na świat, realistyczni, to zawsze z chęcią i radością wracamy do naszej "Nibylandii", nie bacząc na to, co powiedzą inni. Dla starszych są to kina, teatry, książki, podróże, a dla dzieci przede wszystkim zabawa. Lecz w świecie wyobraźni wszyscy znowu stajemy się małolatami pragnącymi wolności, radości i szczęścia. Wkraczamy w inny wymiar, w którym czekają nas kolejne niezwykłe przygody. Umberto Eco powiedział kiedyś, że "Kto czyta książki - żyje podwójnie". Te słowa można rozwinąć, mówiąc, że kto żyje w świecie wyobraźni - żyje tysiącem żyć. Najlepiej rozumiał to sir James Matthew Barrie - twórca "Piotrusia Pana".
Przez długi czas "Piotruś Pan" był moją ulubioną bajką. Obejrzałem wszystkie jej wersje, włącznie z teatrzykiem cieni, który wyświetlany był na suficie - to było naprawdę magiczne doświadczenie. Zawsze, gdy wspominam tamte czasy ogarnia mnie nostalgia. Powrót do czasów dzieciństwa i możliwość pozostania wiecznym chłopcem sprawia, że wyzwalają się we mnie dawno zapomniane uczucia. Jednak wraz z wiekiem coraz mniej interesowały mnie zabawy, bajki i zagłębianie się w świat marzeń. Czułem, że moje życie jest coraz bardziej poważne, ale jednocześnie coraz bardziej smutne. Egzystowałem w świecie bez wyobraźni zanurzony w prawa logiki i twardych reguł, które wpoili mi rodzice. "Nie jesteś już dzieckiem" - powtarzali. Stałem się więc dorosłym i jak każdy dorosły, siadałem wieczorem przed telewizorem i oglądałem wiadomości. Pewnego razu właśnie ta powtarzalna czynność sprawiła, że moje życie zmieniło się diametralnie.
Jak zawsze rozsiadłem się na kanapie i włączyłem ten świecący, uzależniający ekran. Zamiast wiadomości zobaczyłem, że za chwilę zaczyna się film pod tytułem "Marzyciel". Słyszałem, że to dobra produkcja i stwierdziłem, że warto obejrzeć, aby w przyszłości mieć jakiś temat do dyskusji z innymi ludźmi. Nie spodziewałem się, że to dzieło kinematograficzne wywrze na mnie tak ogromny wpływ. Marzyciel... Dorosły człowiek, który zagłębia się w marzeniach i fantazji, zarabia na tym spore pieniądze, jest sławny, szczęśliwy i niczego się nie wstydzi. Chciałem być taki jak on. Chciałem być człowiekiem, którego nazywano Piotrusiem Panem. Zacząłem, więc czytać, dowiadywać się kim był J.M. Berrie.
Urodził się 9 maja 1860 roku w mieście Kirriemuir w Szkocji. Był dramatopisarzem, tworzył powieści, a najbardziej znany stał właśnie dzięki Piotrusiowi Panowi. Od dziecka pragnął zostać pisarzem, zagłębiał się w dzieła takich autorów jak: Juliusz Verne, Thomas Mayne Reid i James Fenimore Cooper. Mimo ogromnego sprzeciwu swoich rodziców, dał radę spełnić swoje marzenie, ale nie od razu. Po studiach zaczął pisać do gazety, został dziennikarzem. Nie zapomniał jednak o swoim prawdziwym celu i już w 1888 roku wydał dzieło pod tytułem Better Dead, które środowisko pisarskie jako pierwszą z jego powieści przyjęło dość dobrze. Później zaczął wydawać kolejne teksty, które przyniosły mu sławę. Podczas swojej podróży poślubnej kupił psa, którego nazwał Portos - zwierze to odegrało ogromną rolę w życiu pisarza.
Jednak najbardziej ciekawa w jego życiu jest jego relacja z rodziną Sylvii Llewelyn Davies. To właśnie oni zainspirowali go do napisania "Piotrusia Pana". Dokładnie tak jak w filmie "Marzyciel" - do ich pierwszego spotkania doszło w Ogrodach Kensingtońskich. Tam też Barrie poznał jednego z synów Sylvii imieniem Peter. Zaprzyjaźnił się z całą rodziną i bardzo często ją odwiedzał. Choć mąż Sylvii nie był zbyt zadowolony z tego faktu, to cała reszta zaprzyjaźniła się tak mocno, że po śmierci pana i pani domu Llewelyn Davies, Barrie został opiekunem ich dzieci. Czas, który z nimi spędził był pełen zabaw i radości. Wszyscy razem wskakiwali do świata wyobraźni, tworząc niesamowite historie, które twórca Piotrusia Pana wykorzystywał później w swoich opowiadaniach. Po jakimś czasie rozwiódł się ze zdradzającą go żoną. Gdy przeczytałem o tym wydarzeniu, zrozumiałem, że przez cały czas postrzegałem Barriego nie tak jak powinienem. Widziałem go jako dorosłego człowieka, który uciekł od odpowiedzialności i obowiązków, żeby znów stać się dzieckiem. Nie była to prawda. Twórca Piotrusia Pana był dorosły, dorosły pozostał. Jednak posiadł on umiejętność, którą ja odkryłem dopiero niedawno. Potrafił rozdzielić życie dorosłe, swoje obowiązki z życiem, które motywowało go do dalszej pracy - z życiem jako Piotruś Pan. Pomyślałem, że tak musi czuć się każdy dorosły, który bawi się i uczy swoje własne dzieci. Wtedy zrozumiałem, że w mojej wyobraźni nie ma nic złego, gdyż mogę ją przekładać na życie dorosłe, a dzięki marzeniom robić coś dobrego - wychowywać dzieci, pisać książki, tworzyć niesamowite historie oraz rozwijać się duchowo.
James Matthew Barrie zmarł w Londynie 19 czerwca 1937 roku, lecz dzięki jego historii doszedłem do wniosku, który zmienił moje życie. Trzeba podążać za swoimi marzeniami, nie ważne jak bardzo byłyby niemożliwe do spełnienia. Nie wolno wypierać się swojej wyobraźni, nie ważne jak bardzo byłaby wybujała. Mam nadzieję, że kiedyś będę miał dzieci, z którymi będę znów mógł wkraczać do wyimaginowanego świata pełnego przygód i radości. Tymczasem poświęcę się pisaniu i odkrywaniu kolejnych ciekawych historii ludzi - tych prawdziwych i tych stworzonych przez pisarzy czy reżyserów - aby w przyszłości móc powiedzieć: "Jestem marzycielem i nie wstydzę się tego!". James Matthew Barrie to osoba, której historię poznałem przypadkiem, osoba, która nie żyje już od wielu lat, ale mimo to zmieniła moje życie i dzięki niemu już wiem, że w marzeniach nie ma nic złego, a w głębi duszy wszyscy jesteśmy Piotrusiem Panem.
Przez długi czas "Piotruś Pan" był moją ulubioną bajką. Obejrzałem wszystkie jej wersje, włącznie z teatrzykiem cieni, który wyświetlany był na suficie - to było naprawdę magiczne doświadczenie. Zawsze, gdy wspominam tamte czasy ogarnia mnie nostalgia. Powrót do czasów dzieciństwa i możliwość pozostania wiecznym chłopcem sprawia, że wyzwalają się we mnie dawno zapomniane uczucia. Jednak wraz z wiekiem coraz mniej interesowały mnie zabawy, bajki i zagłębianie się w świat marzeń. Czułem, że moje życie jest coraz bardziej poważne, ale jednocześnie coraz bardziej smutne. Egzystowałem w świecie bez wyobraźni zanurzony w prawa logiki i twardych reguł, które wpoili mi rodzice. "Nie jesteś już dzieckiem" - powtarzali. Stałem się więc dorosłym i jak każdy dorosły, siadałem wieczorem przed telewizorem i oglądałem wiadomości. Pewnego razu właśnie ta powtarzalna czynność sprawiła, że moje życie zmieniło się diametralnie.
Jak zawsze rozsiadłem się na kanapie i włączyłem ten świecący, uzależniający ekran. Zamiast wiadomości zobaczyłem, że za chwilę zaczyna się film pod tytułem "Marzyciel". Słyszałem, że to dobra produkcja i stwierdziłem, że warto obejrzeć, aby w przyszłości mieć jakiś temat do dyskusji z innymi ludźmi. Nie spodziewałem się, że to dzieło kinematograficzne wywrze na mnie tak ogromny wpływ. Marzyciel... Dorosły człowiek, który zagłębia się w marzeniach i fantazji, zarabia na tym spore pieniądze, jest sławny, szczęśliwy i niczego się nie wstydzi. Chciałem być taki jak on. Chciałem być człowiekiem, którego nazywano Piotrusiem Panem. Zacząłem, więc czytać, dowiadywać się kim był J.M. Berrie.
Urodził się 9 maja 1860 roku w mieście Kirriemuir w Szkocji. Był dramatopisarzem, tworzył powieści, a najbardziej znany stał właśnie dzięki Piotrusiowi Panowi. Od dziecka pragnął zostać pisarzem, zagłębiał się w dzieła takich autorów jak: Juliusz Verne, Thomas Mayne Reid i James Fenimore Cooper. Mimo ogromnego sprzeciwu swoich rodziców, dał radę spełnić swoje marzenie, ale nie od razu. Po studiach zaczął pisać do gazety, został dziennikarzem. Nie zapomniał jednak o swoim prawdziwym celu i już w 1888 roku wydał dzieło pod tytułem Better Dead, które środowisko pisarskie jako pierwszą z jego powieści przyjęło dość dobrze. Później zaczął wydawać kolejne teksty, które przyniosły mu sławę. Podczas swojej podróży poślubnej kupił psa, którego nazwał Portos - zwierze to odegrało ogromną rolę w życiu pisarza.
Jednak najbardziej ciekawa w jego życiu jest jego relacja z rodziną Sylvii Llewelyn Davies. To właśnie oni zainspirowali go do napisania "Piotrusia Pana". Dokładnie tak jak w filmie "Marzyciel" - do ich pierwszego spotkania doszło w Ogrodach Kensingtońskich. Tam też Barrie poznał jednego z synów Sylvii imieniem Peter. Zaprzyjaźnił się z całą rodziną i bardzo często ją odwiedzał. Choć mąż Sylvii nie był zbyt zadowolony z tego faktu, to cała reszta zaprzyjaźniła się tak mocno, że po śmierci pana i pani domu Llewelyn Davies, Barrie został opiekunem ich dzieci. Czas, który z nimi spędził był pełen zabaw i radości. Wszyscy razem wskakiwali do świata wyobraźni, tworząc niesamowite historie, które twórca Piotrusia Pana wykorzystywał później w swoich opowiadaniach. Po jakimś czasie rozwiódł się ze zdradzającą go żoną. Gdy przeczytałem o tym wydarzeniu, zrozumiałem, że przez cały czas postrzegałem Barriego nie tak jak powinienem. Widziałem go jako dorosłego człowieka, który uciekł od odpowiedzialności i obowiązków, żeby znów stać się dzieckiem. Nie była to prawda. Twórca Piotrusia Pana był dorosły, dorosły pozostał. Jednak posiadł on umiejętność, którą ja odkryłem dopiero niedawno. Potrafił rozdzielić życie dorosłe, swoje obowiązki z życiem, które motywowało go do dalszej pracy - z życiem jako Piotruś Pan. Pomyślałem, że tak musi czuć się każdy dorosły, który bawi się i uczy swoje własne dzieci. Wtedy zrozumiałem, że w mojej wyobraźni nie ma nic złego, gdyż mogę ją przekładać na życie dorosłe, a dzięki marzeniom robić coś dobrego - wychowywać dzieci, pisać książki, tworzyć niesamowite historie oraz rozwijać się duchowo.
James Matthew Barrie zmarł w Londynie 19 czerwca 1937 roku, lecz dzięki jego historii doszedłem do wniosku, który zmienił moje życie. Trzeba podążać za swoimi marzeniami, nie ważne jak bardzo byłyby niemożliwe do spełnienia. Nie wolno wypierać się swojej wyobraźni, nie ważne jak bardzo byłaby wybujała. Mam nadzieję, że kiedyś będę miał dzieci, z którymi będę znów mógł wkraczać do wyimaginowanego świata pełnego przygód i radości. Tymczasem poświęcę się pisaniu i odkrywaniu kolejnych ciekawych historii ludzi - tych prawdziwych i tych stworzonych przez pisarzy czy reżyserów - aby w przyszłości móc powiedzieć: "Jestem marzycielem i nie wstydzę się tego!". James Matthew Barrie to osoba, której historię poznałem przypadkiem, osoba, która nie żyje już od wielu lat, ale mimo to zmieniła moje życie i dzięki niemu już wiem, że w marzeniach nie ma nic złego, a w głębi duszy wszyscy jesteśmy Piotrusiem Panem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz